Zajęcia – II opowiadanie, początek w Kopyczyńcach

Zajęcia – II opowiadanie, początek w Kopyczyńcach

Zajęcia

 

Żywopłot. Taka głupia byłam. Nie umiałam tego wtedy wymówić. Słowa. Zrozumieć: jak nie martwy?, skoro zwarta, nieruchoma ściana. Dziadkowie mieli żywopłot z białych róż. Szkoda, że nie kolorowych, ale też ładnie. Tak kiedyś ciocia powiedziała. Powtórzyłam i dziadek się zdenerwował. Niby dzieciak, a symbolu niewinności nie rozumie. Oni, w tym Czortkowie, po anielsku się urządzili. Ale zawierucha wojenna tego też nie uszanowała, jak ja. Kiedy się mieszka wśród niepewnych ludzi, to trzeba mieć oczy dookoła głowy. Tymczasem patrzyłam na wprost. Wielcy kreatorzy historii też kreślili proste linie, jak było wygodnie. Żadne róże ani tkanki ziemi nie wydawały się istotne. Właściwie to dawniej zabaw było bardzo dużo. Szczyle zajęte na podwórku. Kółko graniaste, gry sprawnościowe, liczenie i szukanie. Różne scenki wystawialiśmy. Bez przerwy coś się robiło. Nie było tak, że dziecko pozostawiano samopas jak teraz; tylko z telefonem. Nie ma już tych harców, figlów i igraszek. Niewiele pozostało.

Jeździliśmy z Kopyczyniec do dziadków, do Czortkowa, piętnaście kilometrów. Kanarek u nich po całym mieszkaniu latał. On miał taki przywilej – nie zamykano go, bo to był staruszek. Nazywali tego ptaszka Dziadek. Ale zauważyli, że kiedy byłam jeszcze mała, to kanarek, podczas snu, zaczął mi dziobać twarz. Oczy chciał wydłubać. Ukryli go na werandzie, gdzie były inne kanarki. Te oczy go tak czarowały. Miałam świetliste patrzałki jak ziarenka w słońcu. Z czasem się zamgliły. Gorczyca brązowa – takie były. Babka, kiedy patrzyłam, jak musztardę robiła z tej gorczycy, to mnie z izby wyrzucała. Nie patrz, tfu, na psa urok. Oczy – nasiona. Bo się gorzka jak musztarda zrobisz, tfu.

O Boże, teraz człowiek patrzy, ile przeżył. Aż dziwne się wydaje, ile tego było i że tak szybko minęło. Osiemdziesiąt sześć lat. No, kiedy?

 

Babcia Mirogniewa siedzi na fotelu z widokiem na ulicę Świętojańską. Dziś mamy piętnastego sierpnia, Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny wypada. Z głowy też święto znika, bo głównym jej zajęciem jest trwanie w przeszłości. Ucieczka stąd. Fascynują ją powroty do Ukrainy z dzieciństwa. Tajne eskapady. Zajmuje się zatraceniem. Mirogniewa – to imię pochodzenia słowiańskiego. Niesie w sobie pokój i gniew. Tak ona dzisiaj łączy: akceptację i negację w jednym. Miano złożone z członów Miro – ’pokój, spokój, dobro’ – oraz -gniew, mogło oznaczać ten, który uśmierza gniew. Jednak kobieta hołubi zaperzenie. Jątrzy. Adoruje spokojną toń irytacji. To nie tak, że kiedyś było lepiej. Dawniej naprawdę żyła. Teraz przewija wspomnienia jak na taśmie. Otwiera jotpegi, powiększa, przesuwa. Zagląda w trzewia pikseli aż do zamazania obrazu. Gniewa się na nowy świat. Fałszywy za szkłem. Okna bądź ekranu.

 

Chronologia nie jest u niej najważniejsza. Wiadomo, przeszłość to taki skarbiec. Sięgamy sobie po to, co chcemy, jak sztukmistrze. Bo w zależności od potrzeb, zmieniamy te zajączki w wilki lub kotki. Mirogniewa była artystyczną duszą. Fantastycznie malowała i miała talent aktorski. Ale jej ojciec, pradziadek despota, tego nie zaakceptował. Co niesamowite, babka się o to nie gniewa, choć wkurza o inne drobiazgi, zbyt często. Cóż, starość osusza źródła optymizmu. A kiedy kariera jej legła w gruzach, była bardzo młoda. […]

Pytam, czy zrobić jej kawę? Tak, ale metodą babciną. Należy trochę kawy sypanej zagotować z wodą. Dolać ciepłe mleko. Tylko żeby nie kipiało! Mam uważać. I dużo miodu potrzeba. Do tego obrane jabłko, odmiana: papierówka. Pokroić w ćwiartki i podać na obitym talerzyku. Tu jej się pozmieniało... Niegdyś tropiła ubytki na porcelanie jak dzieci odmieńców. Eksterminowała całe zastawy. Teraz wybiera naczynia z uszczerbkami, naruszone czasem, przypadkowymi zderzeniami czy nieskoordynowaną siłą. Szepcze: jak ja. Sama się na tym ostatnio złapałam – na afirmacji niedoskonałości.

 

 

* Grafika otwierająca: Andy Kalis