Wrota – III opowiadanie, tymi słowami przekraczamy wrota
Wrota
Dziecinna kobieta, niewprawiona w pisaniu, siedzi przed otwartym laptopem. Przed sobą rozchyloną jak wrota. Blondynka boi się. Jest po części tak zwaną niezapisaną księgą, ale inaczej, bo wiele się już wydarzyło, dzieje i zmienia, nawet w przeszłości. Wspomnienia to raczej takie skamieliny – tu coś w nich chrobocze i pęka. Dziewczyna umiejscowiona w domu na odludziu, w miejscowości Ciele, patrzy jak cielę na malowane wrota. Dokładnie: na rzeczywistość. Zielonymi oczami wpatruje się w litery, z którymi sobie jeszcze nie radzi. Jest budzona w nocy i niepokojona w dzień przez dziwny poszum, o którym nie wie – czy hałasuje wyłącznie w jej głowie. Coś zmusza ją do konfrontacji. Niespójnie do: ucieczki i potyczki.
Tymczasem kolejne zaburzenie w czasoprzestrzeni. Retro muzyka gra, skądś... Jakim cudem tu? teraz? – na posesji w lesie, a nie…, to okupowana stolica. W eleganckim lokalu dla hitlerowskich oficerów trwa dansing. Nogi same rwą się do tańca. Leci Bei mir bistu sheyn – Dla mnie jesteś piękna, popularny singel zespołu The Andrews Sisters, założonego przez trzy siostry, daleko za Oceanem. Czy jeszcze nie dotarło, że piosenka jest zakazana? Podochocony Niemiec odprowadza pannę do stolika, przed chwilą tańczyli wśród swingowych rytmów i słów „kiss me”. Ona niepostrzeżenie dotyka jego ust swoimi. Żegnaj – mówi. Mężczyzna, postrach armii, odchodzi, siada przy swoim stoliku. Nie zdąża wypić kolejnego kieliszka. Umiera. To był tak zwany pocałunek śmierci. Odważne kobiety, zaczynając od motylich dawek, ćwiczą aplikowanie w odstępach czasu, uodporniając się nieco na cyjanek. Aż w końcu mogą go użyć wraz z pomadką. Dobra metoda dla sabotażystek wymierzających wyrok. Ma tylko jeden mankament, same dokonują żywota w przeciągu miesiąca. Niewiele rzeczy bywa bezkarnych, tym bardziej zabawa w boginie. Dziewczyna w Cielu wzdryga się. Odkleja wzrok od monitora, gdzie miga napis „Sky”, a potem wracają zdania z jej pamiętnika. „Coś zmusza ją…”.
– Boże, Belzeb, co się dzieje? – krzyczy zaniepokojona. – Gdzie jesteś, czarny diable?
Schorowany owczarek stoi na tarasie ich domu i warczy. Patrzy TAM, w stronę rumowiska, a potem piszczy. Kwili niczym dziecko pełne bólu. Ślepia ma już niewierne właścicielom. Kuli ogon.
Ona tymczasem prostuje się. Nie zamierza się poddać, to nie w jej stylu, najwyżej też – złoży siebie w ofierze. Głaszcze przestraszonego pupila. Czarny pies może zwiastować nadchodzącą krzywdę lub nieprzyjaciela. Zadziorna narratorka rutynowo ignoruje znaki. Zamierza opowiedzieć o wydarzeniach niespotykanych. Nie może posiłkować się kalkami językowymi czy opracowaniami badawczymi.
Podobnie trzydziestego pierwszego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku, o godzinie dziewiętnastej piętnaście bez sekundy, musieli czuć się reporterzy, którzy pisali o eksperymentalnej eksplozji termojądrowej, która zniszczyła wyspę Elugelab. Najpierw poszło im pewnie łatwo. Kto? USA. Dlaczego? Wiadomo: badania, obrona, agresja, ambicja, strach, dziwny popęd do otwierania zabronionych drzwi. Megalomania rządzących. Gdzie? Nieistniejąca już wysepka w atolu Eniwetok, archipelagu Wysp Marshalla, zniszczona w wyniku pierwszego próbnego wybuchu bomby wodorowej. Energia wybuchu? Dziesięć tysięcy czterysta kiloton, mierząc w oparciu o równoważnik trotylowy. Pierwsi świadkowie mogli mieć zagwozdkę z charakterystyką detonacji bomby atomowej. Jeszcze wtedy nie było powszechnie powielanych zdjęć zjawiska. A ponoć obraz przemawia bardziej niż tysiąc słów. Później, podczas innych prób, powtarzano, że jest to chmura w kształcie ogromnego grzyba; rozżarzona niczym setki słońc.
A teraz usiądź jak ona przy biurku. Też się nie garb. Wyobraź sobie, że masz opowiedzieć o furii atomów komuś, kto nigdy nie słyszał o wybuchach nuklearnych. Nie wiesz, jak wygląda grzyb ani jaki kształt przybierają chmury. Nie znasz słońca, bo przestrzenią twojego życia z jakichś niewiadomych przyczyn były piwnice. A teraz pisz jasno i prosto, o czymś zagmatwanym i nieznanym tobie ani innym. Bez porównań, które stanowiłyby pomocną dłoń.
Zielonooka zdaje sobie sprawę, że najpewniej miłośnicy gatunku zwanego horrorem mogą mieć tu wyrobioną wyobraźnię. Ale też nie o to chodzi. Nie o strach, który jednak jest; bardziej o paranoję. Opartą o zdroworozsądkowe obserwacje, które wydają się kosmicznie wynaturzone. Dziewczynę niepokoją: dziwność oraz zmiany. Raczej niewidoczne różnice, prawdopodobnie obecne, z większym natężeniem zachodzące w kimś bliskim, a konkretnie: ma miejsce dekonstrukcja jej rodziny. Osoby stają się inne mentalnie. Niemniej na zewnątrz anomalie też są skupione wokół domku zmarłych dawno właścicieli – portalu, który nie musi nim wcale być.
Dlatego ta kobieta, którą jestem ja, czuła się tak zdenerwowana i niepewna.
* Grafika otwierająca: Andy Kalis