Substytutka – VI opowiadanie, początek znajomości

Substytutka – VI opowiadanie, początek znajomości

Substytutka

 

Impuls kazał nam zsunąć łóżka. W sanatorium, jak w sierocińcu, dwie czterdziestotrzyletnie dziewczynki przestraszyły się samotności. Kto nas tutaj razem zaszeregował? Lekarz, urzędnik czy Anioł Stróż? Być może przystojny wicedyrektor, który wprasza się na drinka do naszego dwuosobowego pokoju i ślini się na myśl o trójkącie. Przytulone działamy na mężczyzn. Mamy identyczny wzrost: metr sześćdziesiąt pięć. Tylko ja noszę wysokie obcasy. Ona jakieś bajeranckie glany. Równamy się boso.

 

Mówią, że jestem piękną kobietą. Zgrabną, zaokrągloną, ale wysportowaną i z dużym biustem. Brązowe włosy sięgają mi do pasa. Mam lekko skośne, kocie, zielone oczy. Potrafię nimi otwierać drzwi, oczywiście w przenośni, z przymrużeniem oka. Wrota męskich zamków. Mimo to jestem banalnie grzeczna. Ona grzeszna – to typ łobuziary. Płaska w biuście, szczupła, uwodzicielska. Jej fioletowe włosy opadają na ramiona, paląc się w silnym słońcu.

Gasi mnie czerń. W środku jestem utkana z ciemności. Stąd kolor bakłażana. Moja dusza pęka jak Osiecka, nie wiem nawet, czy na pół. Raczej nie ma dwóch jebanych połówek serca – powiedziała w pierwszej godzinie spotkania, przedstawiając się. – Krwawię, ale zakrzepłą starą krwią; więc spoks, nie obawiaj się. – Ester uśmiechnęła się.

Mam na imię Alicja. Moja jaźń też się rozdziera. Jestem cholernie odważna.

 

Zamieszkałyśmy w jednym pokoju. Dwie laski. Dwa cienie. Dualne widma. Już pierwszej nocy tworzymy jedną bryłę. To nie jest erotyczne. Tulimy się, poszukując ciepła. Mam męża i dwóch dorosłych synów. W porównaniu z łupinką jej szczupłego ciała pachnącego perfumami Lancome La vie est Belle mężczyźni są mroźno oschli. Na wypisach ze szpitala przez dwa tygodnie kazali nam leczyć płuca w Sanatorium „Przed Szczytem”. Okazuje się, że obie kombinujemy. Pragniemy pomóc sobie. Trwa piękna, kolorowa jesień. Jesteśmy w górach, a szczyty są przed nami. Poranna mgła to tylko mgła, już niedługo uwolni obraz zafalowany snami. Rysy to najwyższy szczyt w regionie Tatr. Liczy dwa tysiące czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć metrów. Planujemy wejść tam razem. Rysy z przeszłości są też w nas. Od nich nie odejdziemy. Zbyt daleko. Ta noc, na pustkowiu, będzie najgorsza, będzie najdłuższa. To zwykła noc, w niezwykłym miejscu. Ta noc, na pustkowiu, będzie najcięższa – gdy zasypiałam na zsuniętych łóżkach, pierwszej nocy przypomniały mi się słowa z tomu Czytając poetów przeklętych Krzysztofa Lutowskiego.

To jednak ostatnia noc będzie najtrudniejsza. Jeszcze o tym nie wiedziałam.

 

Wtedy też, jeszcze, nikt mi o tym nie powiedział. O setce parszywych dni i najeżonych nocy w sanatorium. Miałam sześć lat. Matka zawiozła mnie do Zakopanego w październiku. W górach barwne liście drzew tworzyły bajkowe obrazy niczym kolaże z tęczy. Wcześniej sondowała, czy mam ochotę na wycieczkę?

Tak – pisnęła radośnie drobna dziewczynka.

Dasz sobie radę sama przez kilkanaście tygodni? – zapytała na miejscu. – Tak.

Zrozumiałam, że mama przyjedzie pojutrze, ale jej nie było. Nie dotarła też następnego dnia ani czwartego, ani kolejnego. Dzieci nie potrafią liczyć upływającego czasu. Ja też, do wtedy, nie umiałam. Rodzicielka pobyła ze mną trzy godziny i powiedziała, że musi spieszyć się, bo pociąg powrotny ma za chwilę. Odeszła, a ja zostałam. Ona została, kim była – zmęczoną kobietą, która po roku wpadła z drugim niechcianym dzieckiem. A ja wyemigrowałam z krainy spokojnego dzieciństwa. Wywieziono mnie z zacisza beztroski. Od szóstego roku życia walczyłam o przetrwanie.

 

 

Podobno déjà vu to błąd w matriksie. Defekt w systemie wysprzątanej rzeczywistości. Nie wiem. Nie jestem filozofką czy socjolożką, ale mam takie odczucia często. Tu i teraz w sanatorium, w górach. Trudno ich nie mieć. Przez dziurkę od klucza wpychają się zmory traumatycznych wspomnień sprzed trzydziestu siedmiu lat. To rany, o których myślałam, że się zabliźniły. Moje rozbite dzieciństwo.

 

 

* Grafika otwierająca: Andy Kalis