Wrota, nawiązanie do wystawy Mariny Abramović

Wrota, nawiązanie do wystawy Mariny Abramović

Tonący brzytwy się chwyta, ale nie wiersza.

Tonący w bezkresie rozpaczy nie zapomina tego duszącego braku oddechu, który wywołuje panika. Później zostaje piratem lub nadal jest ofiarą.

Ale Ona została ofiarą, by być piratką.

Aby opanować ich łodzie pozornym brakiem woli do obrony. Zbliżać się – uznana za niegroźną. Tymczasem być jak odbezpieczona broń. Po co? By gromadzić wiedzę o ludziach. Nagą prawdę gorszącą ubranych w złudzenia. Aby ci zakłamani pojmowali mechanizmy rzeczywistości.

 

Marina jak Greece z Dogville i ja – pozwalałyśmy na zbyt wiele. Nieprotestująca Greece, szantażowana i pieprzona na wozie przewoźnika jabłek – była tylko postacią filmową w kadrach duńskiego reżysera Larsa von Triera. Ja byłam zaledwie anonimową kobietą, w sekrecie prowadzącą działania w laboratorium swojego ciała i umysłu. I nie ma dowodów, że ktoś tym sterował.

Marina Abramović istniała wyraziście. Zdobyła sławę. Są materiały dowodowe oraz nagrania, na przykład Rhythm 0. Sześć godzin, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty rok. Studio Morra w Neapolu, stół w sam raz, siedemdziesiąt dwa przedmioty na nim, plus Ona. Między innymi: piórko, bat, nożyczki, skalpel, gwoździe, szpilki, winogrona, miód, farba, pistolet i jedna kula, ale wystarczyłoby, gdyby ktoś chciał trafić. Tabliczka z informacją, że ludzie mogą robić z performerką to, co chcą.

Zachęta: Ja też jestem przedmiotem.

Marina ustawiła się za stołem i biernie czekała. W relacji czytamy później, że w ciągu sześciu godzin akcji widzowie obcięli jej włosy, pocięli ubranie, obnażyli. Ktoś naciął jej nożem skórę na szyi i zlizał krew. Ktoś nakarmił pigułkami, ktoś poranił brzuch kolcami róży. W końcu widzowie położyli ją na stole, rozchylili nogi, poczuła między nimi drewniany przedmiot. Jakiś mężczyzna przyłożył jej pistolet do głowy. Performance zakończono. Abramović uważała, że strach jest nieznanym obszarem, który należy przejść, a ból to rodzaj drzwi do innego stanu świadomości. Czy o tym wtedy myślała w roli marionetki?

Warstwa cywilizacji jest niesłychanie cienka – powiedziała post factum.

A to było tylko sześć godzin, czterdzieści sześć lat temu. Kiedy ludzie jeszcze nie fragowali się w grach namiętnie, tworząc taki eufemizm dla nazwania i, zabijania. Małolaty nie fragowały się codziennie w sieci on-line. Nie strzelano do dzieci jak do kaczek w szkole; z głodu wszystkich uczuć, poza nienawiścią. Ludzie nie byli lepsi, ale bardziej skryci. Przyczajeni. Cóż dzisiaj stałoby się po sześciu minutach, gdyby przyzwolenie „jestem przedmiotem” zostawiła tam na piśmie potwierdzonym przez notariusza?; z adnotacją: Jesteście bezkarni.

 

Po latach byłam na wystawie Mariny Abramović. Nasze pokoje niepokoje zamieniły się miejscami. Czułam się skołowana. Jak zadenuncjowano: matka biła małą zawsze i za wszystko. Może za to, że mąż nadał córce imię na cześć rosyjskiej żołnierki, w której zakochał się podczas wojny, a którą na jego oczach rozerwał granat? Może za to, że mała urodziła się jako wcześniak, dzień po pierwszej rocznicy utworzenia komunistycznej Jugosławii, w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku. Pozostały u matki po porodzie fragment łożyska w macicy sprawił, że niemal rok przebywała w szpitalu. Artystka opowiadała, że jej wspomnienia z dzieciństwa to między innymi brutalne kary fizyczne.

Karano mnie często, za najdrobniejsze przewinienia, niemal zawsze cieleśnie – biciem, klapsami lub policzkowaniem. Bito na kwaśne jabłko, chodziłam cała posiniaczona.

 

Cóż, marzenia gniją wzorem soczystych czerwonych jabłek, zwłaszcza te o radosnej rodzinie w państwie komunistycznym.

Słowo „matka” czasami boli. Tka traumy jak serwetki, ostrym szydełkiem.

 

Wtedy, na wystawie kręciła się czasoprzestrzeń. Mnie nie trzaskali dłonią w policzek. To zanadto osobiste. Ręka – twarz – łza – zbyt namacalny kontakt. Lepszy jest pasek. Wprowadza bezosobowość. Usprawiedliwia. Nie chodzi o niepanowanie nad emocjami tonącej w rozpaczy kobiety, tylko o wychowanie. Byłam tu mentalnie, zaledwie w ułamku utożsamiając się. Moje doświadczenia przedzielał przedmiot zwinny jak wąż. Osoba – pasek – osoba. Każąca ręka ludzka nie dotykała własnoręcznie. Nie jestem więc zrażona do styczności ze śmiertelnikami zupełnie. Aż tak indywidualna. Wierzę w bliskość z wybranymi. Nie chciałabym wędrować tropem Mariny przez trzy miesiące po Wielkim Murze Chińskim, aby się jednak nie spotkać.

 

Rozumiem, że święta misja wychowania czasem wciąga za bardzo.